Bieszczady to moje ulubione góry. Poniżej wspomnienie z dawnych lat, które pokazuje jak zapamiętałem moje Bieszczady.
Pierwszy raz wyjechałem tam w połowie lat 80-tych XX wieku. Przez kolejne kilka lat wracałem w te góry kilkanaście razy. To była podróżnicza miłość mojej młodości, z którą spędziłem łącznie ok. pół roku swego życia.
Z Polski do Polski przez ZSRR
Pociąg dowoził mnie najczęściej do Zagórza i dalej do Komańczy. Ale miałem też okazję jechać kultowym pociągiem z Przemyśla do Ustrzyk Dolnych. Przejeżdżał on kilkanaście kilometrów przez terytorium ówczesnego ZSRR (obecnie Ukraina). To była jedyna turystyczna możliwość, aby bez paszportu odwiedzić Sowietskij Sojuz. Choć wagony były strzeżone i nawet okien na tym odcinku nie wolno było otwierać. Z Ustrzyk Dolnych dojeżdżało się autobusem lub stopem do Ustrzyk Górnych.
Spacery po Bieszczadach
Z Komańczy do Ustrzyk Górnych jest ok. 70 km. Trasę tą pokonałem wielokrotnie w obydwu kierunkach, nie tylko po oficjalnych trasach, mając ze sobą plecak, który ważył do 20 kg. Z czego sam namiot 6,5 kg. Sklepów było mało, świeciły pustkami, więc zapas jedzenia nosiło się na plecach. Najdalej wysuniętymi na południowy-wschód miejscami, do których dotarłem były Tarnica i Wołosate. Rozsypaniec chyba też, ale głowy już za to nie dam.
Cztery pory roku
Krzysztof Piasecki w Autobiografii – Hotel California, śpiewał:
Wyjeżdżało czasem się w góry, szukając mniej szarych miejsc.
Spacerowałem po Bieszczadach o każdej porze roku, łącznie z zimą. Każda z nich miała swój urok. Ale najpiękniejsza była dla mnie jesień. Szlaki pustoszały, a bogactwo kolorów na stokach gór, wręcz zachwycało. Szarość ówczesnej codzienności tam zanikała.
Noclegi
W Bieszczadach nigdy nie spałem ani w hotelach, ani na kwaterach. Swoją drogą nie było ich wtedy zbyt wiele. W grę wchodziły wyłącznie schroniska lub namiot. W schroniskach zdarzało mi się sypiać w salach, ale jeżeli tylko była taka możliwość, to zajmowałem miejsce w jakimś kąciku, pod schodami. Lubiłem mieć swój kąt na wyłączność 🙂
Namioty najczęściej rozbijałem na polach namiotowych, z których najlepiej zapamiętałem to w Ustrzykach Górnych, bo stanowiło świetną bazę wypadową na jednodniowe wędrówki po okolicy. Zdarzało mi się też rozbijać namiot na dziko. Wtedy można było spodziewać się pobudki z jaszczurkami wygrzewającymi się po wschodniej, nasłonecznionej stronie namiotu.
Pole namiotowe w Ustrzykach Górnych
Jak na Bieszczady, Ustrzyki Górne przyciągały sporo ludzi. Pojawiały się tam rodziny z dziećmi, grupy młodzieży, wędrowcy, ale też jagodziarze. Lecz na polu spali przeważnie tylko miłośnicy górskich wędrówek. Kąpiele w płynącej obok rzece Wołosatka były latem codziennością. Obowiązkowe były też śpiewy przy ognisku i gitarach, a w repertuarze Stachura, Stare Dobre Małżeństwo, Wolna Grupa Bukowina, Jacek Kaczmarski, Andrzej Garczarek, Kakaja natura, takaja kultura, itp. Można tam było też spotkać dwóch narodowców. Nietrudno ich było znaleźć, bo spali bez namiotu, a obok śpiworu zawsze ustawiali swe glany, wbijając w ziemię obok nich biało-czerwone chorągiewki.
Jagodziarze
Nieturystyczną grupą byli jagodziarze. Zjeżdżali latem z całej Polski, by za dostarczone do Igloopolu jagody, żyć później przez długi okres czasu. Trzymaliśmy się od nich z daleka. Wielu z nich za nic miało ochronę przyrody. Nawet na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego potrafili zbierać owoce zabronionymi, sporymi grzebieniami (zbieraczkami), które niszczyły krzaki jagód. Nie brakowało w tym towarzystwie ciemnych typów, a niektórzy z nich nigdy nie trzeźwieli. Któregoś dnia spisała ich milicja. Rzekomo to oni podpalili w nocy komisariat MO chcąc usunąć swoje dane z milicyjnych notatek.
Spotkanie z niedźwiedziem
Ja sam niedźwiedzia nigdy na szlaku nie spotkałem, ale część osób przebywających na polu namiotowym w Ustrzykach Górnych, na kilka dni zrezygnowała ze spacerów w kierunku Tarnicy, gdy któregoś dnia jedna z dziewczyn zamiast wrócić do namiotu, trafiła do szpitala. Podobno spotkała na szlaku niedźwiedzia, który zainteresował się jej plecakiem licząc, że znajdzie tam pokarm. Wyrwał plecak, a przy okazji jej rękę.
Spotkanie z wilkiem
Podczas ferii zimowych, miałem za to okazję spotkać na samym szczycie wzniesienia dorosłego wilka. Najwyższa choinka była mojego wzrostu, co przynajmniej utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie warto uciekać na drzewo 😉 Stał naprzeciwko, kilkanaście metrów przede mną, nie uciekł na mój widok tylko głośno warczał, chwaląc się swymi kłami. Stałem jak wryty. Po dłuższej chwili usłyszałem ludzki głos, a po kolejnej zobaczyłem wyłaniającego się z zza rogu mężczyznę, z karabinem i wnykami na plecach. Nigdy nie spodziewałbym się, że może mnie ucieszyć widok kłusownika. Spokojnie powiedział o odległości jaka pozostała mi do schroniska i o wilku, którego przygarnął gdy wilczek był jeszcze szczeniakiem.
Zwierzęta w Bieszczadach
Wbrew oczekiwaniom, nie udało mi się tam spotkać wielu dzikich zwierząt. Szukaliśmy z kolegą węży Eskulapa. Podchodziliśmy nawet w pobliże rezerwatów przyrody licząc, że skoro potrafią osiągać 2 metry długości, to jakiegoś zobaczymy. Chyba kiepsko szukaliśmy, bo nie spotkaliśmy żadnego. Nawet żmij widziałem na swych trasach tylko kilka. Żubrów też nie widziałem, choć starałem się nie wchodzić na ich tereny. Zdarzały się głównie sarny i jelenie. Ale nie gdy zrzucały poroża 🙂
Miejscowi
Rozmowy z mieszkańcami okolicznych miejscowości należały do rzadkości. Trudno mi nawet odtworzyć ich poziom otwarcia na turystów. Nie wiem też ilu z nich czuło się rodowitymi mieszkańcami tych okolic? W każdym razie nie spotkało mnie z ich strony nic złego. Jedyna nieprzyjemna sytuacja, w której zobaczyliśmy duży nóż tuż przed oczyma, miała miejsce na szlaku na Tarnicę. Lecz był to podchmielony przybysz – jagodziarz, który nie chciał uwierzyć, że nikt z nas nie pali papierosów. „Kosą” próbował nas przekonać do podzielenia się nikotyną, której nie mieliśmy.
Oddzielną grupą byli smolarze (węglarze) wytwarzający węgiel drzewny, z którymi czasami można było zamienić kilka zdań.
Wioski widmo
Chodząc po Bieszczadach nie trudno było trafić na pozostałości wsi i osad wysiedlonych podczas akcji Wisła. Nie brakowało miejsc, w których pojawiały się fragmenty fundamentów, ścian, zniszczone cmentarze oraz zdziczałe drzewa owocowe. Jak w piosence zespołu KSU „Moje Bieszczady”:
Zarośnięte olchą pola dawnej wsi, kto je orał, kto je zasiał, nie pamięta nikt
Takie widoki budziły refleksje dot. dawnych mieszkańców, odpowiedzialności zbiorowej i zniszczenia dziedzictwa kulturowego tych terenów.
Just like heaven
Były też inne, milsze oku widoki, pozostające na długo w pamięci. Np. piękny wschód słońca ponad chmurami, niczym w samolocie. Najłatwiej było o to w skromnym schronisku Chatka Puchatka, na szczycie Połoniny Wetlińskiej. Ja przynajmniej miałem tą przyjemność obudzić się i zobaczyć za oknem rozległe chmury pod sobą i wschodzące słońce ponad nimi. Mniej więcej coś takiego jak na poniższym zdjęciu z Fotolii:
Buty i odzież
Gdy patrzę na dzisiejsze buty trekkingowe, odzież termoaktywną, lekkie namioty, małe śpiwory i wiele innych udogodnień, to dostrzegam olbrzymią różnicę w wyposażeniu. O ile chodzenie w butach wojskowych (tzw. opinaczach) i w wojskowym moro, były rozsądnymi rozwiązaniami, o tyle zastanawiam się jak nasze stopy to wszystko wytrzymały? Mało kto wiązał onuce. Większość z nas chodziła w grubych skarpetach wełnianych, a stopy … wkładaliśmy we worki foliowe. Zwłaszcza, gdy padało. Może dlatego lubiliśmy długo moczyć stopy w strumyku 😉
Ostatni wyjazd w Bieszczady
Ostatni raz byłem w Bieszczadach latem 1990 roku, ze swoją dziewczyną, a obecną żoną. Nie była fanką długich, pieszych wędrówek ani spartańskich warunków. Pojechała tam dla mnie, pierwszy raz zobaczyć zachwalane przeze mnie góry. Dotarliśmy czarną trasą do mojej ulubionej Bacówki Jaworzec, gdzie usłyszała propozycję kąpieli w pobliskiej rzece i noclegu w moim ulubionym kąciku pod schodami 🙂 To był mój ostatni nocleg w Bieszczadach. Po takich „atrakcjach” usłyszałem następnego ranka propozycję nie do odrzucenia: „Jedziemy do Krakowa” 🙂 Zgodziłem się. Widać zależało mi na Niej bardziej niż na górach …
Podziękowania
Tą drogą chciałbym podziękować za wspólnie spędzony czas tym, dzięki którym moje Bieszczady nadal miło wspominam. Wszystkim gospodarzom schronisk, ludziom napotkanym na trasie i przy ogniskach. Szczególnie ekipie z Witkowa a także szachiście ze Śląska, który przynosił ciekawe opowieści od smolarzy.
—
P.S. Żeby odtworzyć niektóre nazwy, musiałem niestety zerknąć do mapy. Czas robi swoje.
Wiem, że zdjęcie połoniny wygląda jak z XX-lecia międzywojennego 🙂 , ale mam niewiele zdjęć z tamtego okresu. Wszystkie czarno-białe i nie najlepszej jakości.
Współczesne moje zdjęcia można znaleźć, a nawet nabyć w poniższej bazie zdjęć.